Czasem wystarczy bardzo niewiele, aby „ogród” wypełniony jedynie regularnie koszoną trawą zamienić na pełną kwiatów i pożytecznych owadów, kolorową oazę.
To właśnie moja historia, którą dziś Wam opowiem, a kto wie, może też zainspiruję…
Zdarzyło się, że dostałam możliwość korzystania z działki, a właściwie sporego siedliska. Pamiętam pierwsze wrażenie: miejsce ładne, zaciszne… i puste. Bardzo puste. Wręcz zielony step. Oprócz wszędobylskich trawników, na których wiosną panoszył się mniszek lekarski, kilku orzechów włoskich, paru pojedynczych krzewów i królującej wszędzie juki ogrodowej, nie było tam nic więcej. Żadnej rabaty, żadnych późno kwitnących kwiatów. Jedyny okres, gdy coś kwitło to wiosna. Zaczynały szafirki, kilka narcyzów i krokusy. Potem dołączała się forsycja, a na koniec zostawały tylko okoliczne grochodrzewy (w ilościach dość sporych zresztą) i przeogromna, zdziczała czereśnia z tyłu ogrodu. Później jeszcze tylko dołączały się juki i tyle… A przepraszam, jeszcze była ogromna róża pnąca, która kwitnie tylko raz w sezonie. Ale znikoma ilość roślin nektarodajnych, z których większość kwitła wczesną wiosną, odbijała się mocno na ilości zapylaczy i ptaków.


Jako, że jestem zapalonym ogrodnikiem, idea zapełnienia tego terenu roślinami kwitnącymi od razu zaprzątnęła mój umysł. Wymarzyłam też sobie mały zagonek warzywny.
Zaczęłam wprowadzać zmiany stopniowo. Początkowo reszta bliskich mi osób, z którymi jeżdżę na tę działkę, patrzyła z niedowierzaniem na moje wysiłki. Bo też ciężko cokolwiek zrobić na piaszczystej, ubogiej glebie, gdzie wiatry wieją przez calusieńki rok, a naokoło są pola uprawne. No i wszędzie rosły te piekielne orzechy. Do tego nie ma tam nas na co dzień. Dłuższe okresy, jakie możemy tam spędzić, zdarzają się dwa, może trzy razy w roku. Jedynie rodzice bywają częściej, ale też mają nieco inne zajęcia niż dogłębna pielęgnacja ogrodu. Zresztą rośliny to mój konik i nikt mi się raczej nie miesza w ich dosadzanie. Co najwyżej dochodzą do mnie słuchy, że akurat tacie to spodobał się widziany niedawno perukowiec, a mama chciałaby magnolię w ogródku. Ewentualnie sami gdzieś dodają własne krzunki…




Koniec końców, wszyscy zaczęli pracować nad zmianami. Kiedy nas nie ma, rodzice doglądają roślin i wykonują podstawowe działania, jak na przykład podlewanie, czy usunięcie chwastów. Ja co roku zwiększam obszar obsadzenia kwiatami lub owocówką kosztem trawy. Tata również usunął orzechy i choć mam nadzieję, że to moje marudzenie go przekonało, bardziej podejrzewam o to zalegające wszędzie jesienią liście, które nie chciały się rozłożyć i zakwaszały glebę. A jednocześnie sprawiały, że nic nie chciało rosnąć, a trawę opanowywał mech.
Sam też posadził rząd żywotników, o których marzyłam od samego początku.
O żywotnikach/tujach w żywopłocie jeszcze napiszę.
Oczywiście ze względu na ograniczenia naszej bytności, nie ma sensu pakować tam mnóstwa finansów i prowadzenia wszystkiego pod linijkę. Ale też nie o to mi chodziło. Zależało mi na udowodnieniu tego, że nawet na piasku i pylistej glebie jesteśmy w stanie stworzyć coś więcej, niż zwykłe klepisko. Nie musi wyglądać idealnie. Ba, nawet tak nie jest. Plan rabaty z rzeczywistością mocno się rozjechał, kiedy dosadzane gatunki nagle urosły ponad oczekiwania lub wręcz przeciwnie, giną gdzieś w gąszczu. I zapewne rabatę przez to czeka przebudowa. Ale wystarczy, że choć trochę urozmaica to otoczenie, wzbogacając stepy o kwitnące w różnych miesiącach kwiaty.
Metamorfoza ogrodu
Zaczęło się spokojnie od kilku roślinek skupionych w jednym miejscu ogrodu. Pamiętam, że strasznie męczyłam się z usunięciem trawy, która tam rosła od wieków, turzycy i perzu. Pierwszy sezon to malutki kawałek ogrodu testujący, parę kwitnących krzaków, coś zimozielonego i modły, żeby to przetrwało zimę i przeciągi. Gleba była totalnym pyłem, więc nie liczyłam na wiele. Ale oczywiście starałam się też nieco pomóc roślinom, dodając w podłoże hydrożel, naturalny nawóz granulowany i… słomę znalezioną w zabudowaniach gospodarczych. Uznałam, że jej rozkład może nieco zmienić skład gleby na zasadzie ściółki. I oczywiście podsypałam wszystko korą, żeby słoneczko nie wypalało dalej gleby. A w drugiej części równie pustego podwórka (kiedyś była to część gospodarcza), utworzyliśmy malutkie miejsce na warzywa, na tej samej zasadzie, czyli hydrożel, nawóz i słoma. I wtedy posiałam cebulę siedmiolatkę, która do dziś odwdzięcza się pysznym szczypiorem.




Obecnie
Dziś sytuacja wygląda już inaczej. Dawny trawiasto-perzowy teren jest już tylko wspomnieniem. Juki wywędrowały w większości poza teren ogrodzony. I powiem Wam w tajemnicy, że jak nadal uważam je za piękne rośliny, tak od pewnego czasu mam na nie „ogrodnicze” uczulenie. Niech sobie rosną, ale z dala od mojej rabatki… O przebojach z jukami jeszcze napiszę.
Rośliny hodują się w zasadzie same i kwitną jak szalone przez cały sezon. Na działce pojawiło się znacznie więcej zapylaczy zarówno pod postacią pszczołowatych, jak i motyli. W sezonie korzystamy z ziół i warzyw, które nam rosną (są o niebo smaczniejsze od tych sklepowych, mimo, że nie mają tak pięknego wyglądu), a owocówka już wypuszcza pierwsze plony. Zaobserwowaliśmy świerszcze chętnie kopiące norki na podwórku, tak nietypowe owady jak „polskiego kolibra” czyli fruczaka gołąbka i rzadko spotykanego miedziaka sosnowca. Gościmy też dudka radośnie polującego na całym podwórku. Swoją drogą to niesamowite uczucie, gdy za oknem słyszy się jego charakterystyczne „du-du-du”.
Czy było warto? Odpowiem klasykiem: jeszcze jak.
Trawnik został zamieniony w kwitnącą oazę ogródkową. Jest wiele roślin kwitnących. Początkowo oczywiście były kupione, by wprowadzić coś nowego, ale teraz pozyskuję z nich nasiona, rozsady czy siewki, które dostają nowe miejsca (jestem bardzo dumna z uzyskanych siedmiu siewek berberysu odm. Erecta). Pojawiło się znacznie więcej przedstawicieli fauny. Wszyscy mamy też niesamowitą frajdę z pracy nad poszczególnymi etapami zmian ogrodu i obserwowaniu potem jak to rośnie. A nawet zbieraniu owoców własnej pracy.
Czy dziś zrobiłabym coś inaczej?… Raczej nie. Zależało mi na tym, żeby miejsce po prostu zakwitło i właśnie to się stało. I myślę, że gdybym miała do dyspozycji kolejne nieużytki i pustynie, moim pierwszym krokiem byłby ten w kierunku zapełnienia ich roślinami.
Jestem ciekawa Waszych doświadczeń. Czy Wam też trafiła się taka historia? Może też mieliście gdzieś takie wolne miejsce – plac, trawnik, podwórko a nawet balkon, które postanowiliście zamienić w kwitnącą oazę? Podzielcie się w komentarzach.










Dodaj komentarz